Piasek był wszędzie. Nie tylko pod nędznym łóżkiem czy w misce. Także w oczach, porach skóry, pod paznokciami, we włosach. Chwilami zdawało mu się, że całe ciało to wyłącznie ziarenka i że połączone ze sobą w niewiadomy sposób drobinki rozpadną się któregoś dnia i wtedy umrze. Pragnął tego. Odkąd zamknięto go tutaj, minął rok, a może nawet więcej. Rachubę stracił dawno, gdy strażnik donoszący jedzenie i wodę spostrzegł, że na ścianie – tuż nad klepiskiem – znaczy kolejne dni. Wtedy skrócono łańcuch, którym przykuty był do łóżka. Nie mógł odtąd podchodzić do okna, by wspiąwszy się na palcach, śledzić widok ze świata. Był tam plac, na którym raz w tygodniu odbywał się targ niewolników i wielbłądów. Za nim, po drugiej stronie, rozciągały się mury miasta, które przypominało niewielki fort z wjazdową bramą. Mury były bardzo wysokie, kamienne. Obłożone gliną, zwłaszcza w słońcu przypominały piaskowy zamek z baśni braci Grimm. Tylko dwie wieże wyrastały zza tej linii. Minaret meczetu oraz – jak się domyślał – zwieńczenie siedziby władcy.
Dawno temu próbował nawiązać kontakt. Na migi prosił strażnika o tłumacza. Albo księgę do nauki tutejsze-go języka. Lub kogokolwiek, komu mógłby powiedzieć o sobie. Bezzębny mężczyzna kiwał głową, czasami dorzucił garść suszonych daktyli lub dodatkową porcję manioku. Ale to było wszystko.
Nie wiedział, przez kogo jest uwięziony. Dlaczego tutaj. Jak długo będzie to trwało. Z biegiem miesięcy musiał pogodzić się z myślą, że pewnego dnia umrze w tej norze, a ciało wyniosą na skraj pustyni i cisną w rozpadlinę jak truchło wściekłego psa.
Prawdziwym życiem stały się wspomnienia. Ale nie potrafił ich wywoływać tak, jak wyjmuje się fotografie z albumu. Przychodziły wedle własnej logiki i tak samo znikały. Czasami sprawiało mu to jeszcze większy ból, kiedy obraz matki lub choćby polnej drogi wiodącej przez wydmy i sosnowe zagajniki nad morze rozmywał się nagle i znikał.
Zrozumiał, że oszaleje, jeśli nie zatrudni umysłu codziennym, stałym zajęciem. Zaczął układać elegie. Najpierw w swoim własnym języku, potem przekładał wers po wersie na starą grekę, wreszcie na łacinę. Ćwiczenie to było wymagające, ponieważ, nie mogąc pisać – wszystko powierzał pamięci. Przy trzeciej elegii zdarzyło się coś okropnego. Po przebudzeniu nie mógł przypomnieć sobie frazy, nad którą pracował cały poprzedni dzień. Kilka prostych słów uleciało, nie wiadomo dokąd. Na próżno powtarzał wiele razy niedokończony utwór aż do tego właśnie, krytycznego momentu. Na próżno recytował dwie poprzednie elegie. Nie mógł ruszyć dalej. Im więcej bowiem wymyślał wariantów nowego wersu, tamten – zaginiony i brakujący – wydawał się jedynie właściwym. Ze ślepej uliczki nie było wyjścia. Kilka dni przepędził w zupełnej apatii. A kiedy znów przystąpił do pracy, okazało się, że z takim trudem wyryte w pamięci trójjęzyczne strofy pomieszały się ze sobą, straciły tu i tam całe fragmenty i w końcu przypominały rumowisko, a nie precyzyjnie wznoszoną budowlę.
Ocenił to z właściwą sobie bezwzględnością sądów: skoro zawodzi go umysł, na nic już nie może liczyć. Jedynym wyjściem będzie zagłodzić się na śmierć. Niepostrzeżenie dla strażnika ograniczyć i tak liche porcje jadła. Jak jogin, o którym czytał kiedyś w książce Werfla.
Ostatecznie postanowił podjąć jeszcze jedną próbę. Będzie spisywał, zdanie po zdaniu, księgę swojego życia. Musi być krótka, ascetyczna, nie tak skomplikowana jak elegie, by pamięć mogła ją otwierać każdego dnia. Odkrył przy tym nową metodę. Zanim w celi zapadły ciemności, zapisywał ostatnie dodane do księgi zdanie w formie skrótu. Piasek na klepisku okazał się przydatny.
M o, w p i w, z m d sz k w S, wyrysowane palcem, oznaczało — Mój ojciec, wiecznie pijany i wściekły, zapisał mnie do szkoły kadetów w Stolpen* . Rano, nim strażnik przyniósł wodę i jedzenie, odczytywał zdanie na głos, po wyrecytowaniu z pamięci wszystkich poprzednich. Dawało mu to wielką ulgę. Odtąd obrazy przeszłości nie nachodziły go już przypadkowo i boleśnie: panował nad nimi, mógł je przywoływać i odsuwać wedle własnego upodobania. To, czego nie zawierały rozwlekłe elegie, przyniosła surowa i rytmiczna proza.
W gęstym od mgły październikowym poranku mężczyźni wyruszali na polowanie. Leśniczy Horn kłaniał się ojcu nisko i mówił — panie von Kotwitz, wszystko przygotowane, jeno te kaszubskie świnie popiły się wczoraj tęgo, nie wiem, czy nagonka wyda…
Szesnastu junkrów przy ognisku, już pijanych, zapach pieczeni, grzybów, dymu, jałowcówki, zmieszany z patriotyczną pieśnią o strzelcu czy myśliwym, co dla ojczyzny odda wszystko. Potem brzęk ostróg ojca, który zygzakiem, przez hall i salon zmierzał do sypialni. Matka. Spoliczkowana, bo znów ją przyłapał na tym, jak rozmawiała ze służbą, tymi polaczkami, w ich języku. Matka, która pewnego razu wykrzyczała ojcu — bez moich dóbr, posagu, byłbyś zerem, Kotwitz, niemieckim zerem, Kotwitz, beze mnie byłbyś nikim, jak wszyscy ci twoi pankowie na Pomorzu, Kotwitz.
Dzień, w którym wyrzucono go ze szkoły kadetów w Stolpen: kapitan York-Gostkowsky trzyma jego zeszyt i drwi: – Piszemy wiersze? Panicz chce zostać oficerem i pisze wiersze? Posłuchajmy! Zaraz potem: spoliczkowanie przełożonego, areszt, sąd, powrót do domu wynajętą bryczką, furia ojca.
Tamto słoneczne lato, kiedy bez reszty pogrążył się w lekturach, słownikach, encyklopediach, wierszach i miłości.
Miała na imię Hanka. Zobaczył ją przy sianokosach, wracając konno przez wydmy i sosnowy las znad morza. Pachniała koniczyną, morskim wiatrem, obłokami, po niemiecku znała ledwie parę zdań, jej śmieszny akcent pociągał go na równi z jej ustami. — Paniczu — wyznała mu — to wszystko na nic, mam już szifkartę, jesienią jadę do Hameryki!
Ojciec podczas pożaru, przed pałacem, w bieliźnie i z dubeltówką wycelowaną w niebo: polaczki znowu podpalają, Bismarck miał rację, trzeba ich wykończyć raz na zawsze! Jego trup tydzień później w szpitalu w Stolpen — lekarz, pan Landau, rozkłada ręce: na udar mózgu medycyna nie zna lekarstw.
I matka, miesiąc później, na zapalenie płuc. Zabrała ze sobą największą tajemnicę: języka, którego nigdy mu nie przekazała i który dla niego już na zawsze pozostał językiem pachnącymi sianokosami, koniczyną, morskim wiatrem i obłokami.
Potem była samotność w pałacu, którego nienawidził, choć remontował po pożarze wznieconym przez polaczków. Czasami odwiedziny von Krokowskich lub innych panków z okolicy. Ich także nienawidził, podobni byli zbyt do ojca.
Wreszcie opętanie. Szaleństwo. Kiedy przeczytał po raz pierwszy artykuł o języku pierwotnym, uniwersalnym i Abulafii, żydowskim mędrcu, który rozmawiał o tym z Dantem, zaczął sprowadzać filologiczne pisma z Berlina, Londynu, Petersburga i Paryża. Wyobrażał sobie, jak rabbi Hillel pisze do rabbiego Zerachii z Barcelony: gdyby dziecko wychowywało się bez ludzi wokół, na pewno przemawiałoby po hebrajsku, ponieważ jest to język pierwotny, dany od natury. Rabbi Zerachja na to w śmiech: takie dziecko szczekałoby jak pies, bo żaden język – nawet święty – nie został dany człowiekowi od natury. Zatem: tysiące zdań mielonych w filologicznym młynie pociągało go, fascynowało i śmieszyło. W jakim języku rozmawiali ze sobą Adam i Ewa? Na pewno nie niemieckim, który – jak napisał Schottel w roku 1641 – był najbliższy języka Adama, ze względu na swą czystość. Prawda musiała być gdzie indziej, studiował wszystko, co na ten temat napisano, korespondował z członkami Akademii Nauk, wreszcie – znużony brakiem jednoznacznej odpowiedzi – porzucił zagadnienie i znów pisał wiersze. Do czasu.
Do czasu, kiedy przeczytał w berlińskim piśmie o języku plemienia spokrewnionego z Berberami, saharyjskiego, tajemniczego ludu No. Według Wielanda, to właśnie tam, w ich mowie, zawierało się ziarno wszystkich innych możliwych kombinacji. Nie w sanskrycie ani też hebrajskim. Na pustyni, w oazie zwanej również No, miały stać trzy kamienie z inskrypcjami. Nikt ich nie widział, pisali o tym jednak Pliniusz i Herodot. Inskrypcje zawierały uniwersalny wzór wszystkich alfabetów i języków. Pramowę Ewy, Adama, Gilgamesza, Teutonów, Słowian i Tatarów.
Sprzedał majątek. Zrobił lokaty w bankach. Wreszcie dotarł do Genui, skąd miał odpłynąć brytyjskim frachtowcem do Aleksandrii. Na tarasie kawiarni rozmawiał z agentem ubezpieczeniowym, Rosjaninem o nazwisku Gonczarski. Ten, dzięki swym kontaktom, miał podróż przygotować. — Na pustyni — powtarzał — jak już pan będzie, panie von Kotwitz, jechać z tymi dzikusami, proszę mówić, że jest pan Grekiem z Londynu, powiedzmy Aristonem Nikiforosem, i że poszukuje pan starożytnych rzeźb, pamiątek — tak najlepiej.
Mówił, że jest Grekiem z Londynu. I że poszukuje rzeźb i pamiątek. Nic nie pomogło: ograbiony, pobity, skrępowany, przez parę dni wędrował z karawaną rabusiów do miejsca, w którym teraz spisywał swoją księgę życia, zamiast nieudanych elegii.
Jeśli mnie zabiją — rozmyślał — albo jeśli tu zdechnę, nie pozostanie po mnie nic. Kim byłem? Kimś, kto przeczytał parę artykułów niemieckich filologów i pod ich wpływem wyruszył w podróż. Czy nie jest to dowodem na siłę filologii? Albo na moją słabość. Głupie. Ci, którzy mnie tu trzymają, nawet nie słyszeli o kimś takim jak Abulafia. Adam i Ewa na pewno nie rozmawiali ich językiem. Abulafia w końcu ogłosił się Mesjaszem. Ale po jego śmierci nic się nie zmieniło. Tym bardziej po mojej śmierci nic się nie zmieni. Nic.