Kapral Koziołek zapiał głosem zdradzającym spóźnioną mutację:
– W miejscu – rozejść się!
I od razu, już nieoficjalnie, palnął Smoka w plecy:
– Suwaj, brachu, zobaczyć jak tam z kolacją.
Smok ochoczo puścił się ku pobliskim zabudowaniom, gdzie mieliśmy dziś dniówkę. Gęsty, soczysty dym, unoszący się z komina domu, w którym kwaterował komendant, pozwalał spodziewać się, że dzisiejsza kolacja wynagrodzi uprzedni kilkudniowy post.
Kapral Koziołek zaś leniwie kołysząc się z boku na bok (nogi miał zawsze zgięte w kolanach – tak że sprawiał wrażenie człowieka, któremu przed sekundą wyjęto krzesło spod siedzenia) podszedł do kupy pomiętej słomy i usiadł z cichym stęknięciem. Potem rozejrzał się wesoło po otaczającej go drużynie. Wiara wierzyła w niego jak w obraz – tak się przynajmniej mówiło.
– Co stoicie jak na weselu? Nadupiesiad! Nogi was nie bolą? Może chcecie luźnej musztry?
Kapral Koziołek był fajnym chłopem. Może tylko zbyt ostrym. No, to mogło chyba wypływać ze służbistości. Bo służbista był z niego wielki! Po najdłuższym marszu człowiek nie mógł się położyć bez apelu i modlitwy. Czasem nawet na godzinę przed akcją potrafił ćwiczyć z plutonem swoją ulubioną luźną musztrę. Po prawdzie, to ta musztra zniechęcała już do chodzenia nawet najzapaleńszych. Nikt z nas zresztą w nią zbytnio nie wierzył. Bo i na co komuś znajomość marszu „rojem”, jeśli pierwszy lepszy rykoszet może człowieka wykończyć. Natomiast kapral Koziołek czuł się w czasie musztry cudownie. Pod ćwiczenia wybierał miejsce pagórkowate. Stawał sobie na naturalnym wzniesieniu i uderzając o szerokie cholewy szpicrutą, komenderował cienkim głosem:
– W tyralierę!
– Na stanowiska!
– Kolejno skokami naprzód marsz!
Tu muszę z przykrością stwierdzić, że jedyną słabą stroną kaprala Koziołka był ten właśnie nieszczęsny cienki głosik, zupełnie nie licujący z powagą piastowanej godności (dowódca pierwszej drużyny, zastępujący nieraz komendanta). Poza tym kapral Koziołek był, co tu gadać, typowym, tak dobrze znanym typem podoficera-służbisty. Może tylko trochę dziwniejszym, bo przecież bardzo młodym i w takich warunkach jak partyzantka. Nieraz potem, z odległości dłuższego czasu, która mnie ośmielała zająć bardziej krytyczne stanowisko wobec kaprala Koziołka, myślałem często, czy cała postawa kaprala nie była pozą, przejętą bodaj z jakiejś przygodnej lektury. Ale na powstanie podobnych myśli wpłynąć mogły też wypadki, o których potem.
Słońce już się ocierało o wyliniałe wierzchołki sosen, a wokoło śmierdziało przepoconymi onucami. Porozwalaliśmy się na trawie obok słomy kaprala i nie chciało nam się wcale rozmawiać, bo było dosyć duszno, a w takim parnym powietrzu człowiek okropnie się rozleniwia. Kapral Koziołek zaczął ściągać powoli buty, potem odwinął onucę, powąchał z niesmakiem i rozesłał na trawie. Onuce parowały, a Koziołek nieoczekiwanie powiedział:
– No, chłopcy, a gdyby tak się wojna skończyła?
Zamruczeliśmy radośnie i niezdecydowanie. Bo właściwie i co powiedzieć. Mówiło się nieraz o tym, ale gdyby tak się stało – to naprawdę nie wiedzieliśmy, jakby się wszystko zaczęło. „Wszystko” – to życie spokojnych obywateli. Cóż, do cholery, wyrośliśmy właściwie podczas wojny i przyzwyczailiśmy się do niej.
Pytanie kaprala Koziołka było kłopotliwe. Ja się jednak ośmieliłem podjąć dyskusję:
– Po prawdzie, panie kapralu, to już mam dosyć wojny.
Koziołek spojrzał na mnie pobłażliwie. Uchodziłem w oddziale za łajzę. Ot taki inteligent, który nie potrafi dobrze przeprowadzić patrolu żywnościowego, „bo przykro jakoś zabierać ostatnią kurę” – jak tłumaczyłem się raz kapralowi.
Kapral Koziołek podrapał się lekceważąco po brodzie, na której wybiło się już parę pierwszych włosów, przypominających wyrudziałe pierze.
– Ty, Ćwiok (taki mi nadali pseudonim mimo moich rozpaczliwych protestów), jesteś dupa. Bo się wszystkiego boisz. Tego nie możesz robić, bo przykro, tamtego – bo do piekła pójdziesz…
Milczałem służbiście, a Koziołek odwrócił schnące onuce na drugą stronę. Było cicho, tylko gdzieś w moczarach krzyczał żuraw.
– Wojny, brat, dobrym sercem nie wygrasz. Jak ty drania pierwszy nie kropniesz, to on ciebie wykończy. Na to wojna. U nas się jeńców nie bierze.
Ostatnie słowa wzbudziły zainteresowanie drużyny. Ja już się wycofałem z dyskusji, bo cóż może tu powiedzieć człowiek, który do niedawna odwracał się na widok krwi.
Ślimak nieśmiało zapytał:
– No a gdyby nam się zdarzyło, panie kapralu, wziąć jeńców, to co byśmy z nimi zrobili?
Kapral Koziołek nie rozgniewał się. Nawet się ironicznie nie zdziwił, tylko podniósł do góry prawą dłoń i wskazującym palcem wykonał parę ruchów, jakby naciskał spust karabinu:
– Kropnęlibyśmy.
– Strzelać skurwysynów – odpowiedział zaraz Wiktor, który słynął u nas z odwagi.
– Panie kapralu, pierwszego złapanego szwaba niech rozplaska Zięba albo Ćwiok – krzyknął Kos, a drużyna ryknęła śmiechem aż od zabudowań odpowiedziały szczekaniem niespokojne psy.
Kapral Koziołek wyciągnął przed siebie nogi i zaczął się pilniej przyglądać brudnym paznokciom. Wszyscy wiedzieliśmy, że zacznie zaraz opowiadać. Przysunąłem się i może trochę zbyt poufale rozparłem się na kapralowej słomie. Koziołek jednak nie zauważył tego i spojrzawszy w żółte niebo zaczął opowiadać:
– Zeszłego lata – byłem jeszcze wtedy u Groma – poszliśmy raz we trojkę na szosę. Brakowało, cholera, w kompanii broni i żreć nie było właściwie co. Ja cały czas chciałem zdobyć parabelkę. No to idziemy. Ja prowadziłem. Trochę było gorąco, to zaszliśmy do wsi na zsiadłe mleko (kapral Koziołek opowiadał zwykle bardzo drobiazgowo). Potem miedzami podeszliśmy do szosy. Na polu stało jeszcze zboże. To i podeszliśmy zupełnie blisko. Leżeliśmy w jałowcach, więc kłuło jak cholera. W rowie przy szosie była woda. Nam chciało się pić. To jeszcze Sosna – odważny był chłopak – wylazł do rowu i napił się deszczowej wody. Tak poleżeliśmy z godzinkę. Aż tu słychać motor…
Kapral przerwał i zaczął się macać po kieszeniach. Wyjął pudełeczko po przedwojennym tytoniu fajkowym i zaczął skręcać papierosa. Ryczały krowy wracające z pastwiska.
Prychając dymek Koziołek ciągnął opowieść:
– Brat, patrzym, a tu zza zakrętu wyjeżdża ciężarówka cała w łaty. Znaczy wojskowa. Dziornęłem granat na szosę a koledzy walnęli parę razy z kb w motor i wyskoczyliśmy na drogę. Drzwiczki ciężarówki otwierają się powoli i, brat, wysuwają się dwie ręce. Patrzę ci – zegarek klawy. Zaraz potem wyciągnęliśmy dwóch szwabów. Nic specjalnego w aucie nie było. Trochę benzyny. W szoferce mieli konserwy, kb i empi, te, które teraz noszę. Zaraz rozebraliśmy szwabów – trzęśli się sukinsyny ze strachu strasznie. Sosna mówi: – Kropić, panie kapralu? Tylko mrugnąłem, a już Sosna jednego ciągnął za koszulę w krzaki. Niemiec jęczał, a on mówił tylko: – Zum Kommandant. Ja za drugiego i też w krzaki. Raz tylko sierbnąłem z empi, był gotów. Auto podpaliliśmy. Z powrotem Sosna targał konserwy. Policzyliśmy: było 17 puszek. Żałowałem tylko auta. Fajna maszyna, ale cóż, kiedy przestrzelone cylindry…
Kapral Koziołek skończył i rozejrzał się po chłopcach. Milczeli. Po chwili Zięba zapytał:
– Panie kapralu, a co z zegarkiem?
Koziołek wyciągnął chudą rękę i pierwszy raz zobaczyliśmy na przegubie jasny niklowy zegarek na metalowej bransoletce.
Nie wiem dlaczego (zawsze już jakoś wyrywałem się nie w porę) powiedziałem:
– Kiedy to tak… jakoś mordować jeńców…
Chłopcy spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem. Kapral Koziołek śmiał się najdłużej. A potem spoważniał i powiedział:
– Tak, brachu, na wojnę z książkami się nie chodzi.
Chciałem jeszcze zabrać głos, ale kapral wywalił się w tył na plecy i nieoczekiwanie westchnął:
– Ech, zdałaby się jakaś dobra dupcia…
Rozmowa przeszła na dziewczynki a ja, jako niekompetentny w tej materii, ograniczyłem się jedynie do słuchania. Zresztą czułem się trochę ośmieszony i nie miałem ochoty więcej ryzykować.
A kapral Koziołek był zadowolony z siebie i jego trochę piskliwy śmiech płoszył jaskółki, które usiłowały się dostać pod strzechę stodoły, przy której leżeliśmy.
Komendantem naszego oddziału był niewiele starszy od nas porucznik. Właściwie mówiąc – chłopak. Wyglądał co prawda imponująco: był bardzo wysoki, miał ogromne czarne brwi, potężny haczykowaty nos i trochę krowie oczy. Bardzo dbał o poziom moralny oddziału (nawet kapral Koziołek nie odważył się w jego obecności kląć ani wszczynać rozmów nieprzyzwoitych) i w ogóle kierował oddziałem według trochę literackich przepisów szlachetnego dowódcy. Był też bardzo surowy. Nie wiem, czy mogę to powtarzać, ale według opowieści Wiktora, który gdzieś z nim był w jakimś tam oddziale – miał komendant taką dość tragiczną historię. Oto po ukończeniu kursu podchorążówki urządziło dowództwo akcję dla świeżo upieczonych podchorążych, między którymi, jako jeden z najlepiej się zapowiadających oficerów, był nasz komendant. Za cel akcji wybrano zniszczenie niemieckiego stüzpunktu, który trzymali w rękach Litwini. Stüzpunkt mieścił się w jednym z licznych w tamtej okolicy dworków. Nocą oddziałek podszedł pod zabudowania mająteczku (była to ich pierwsza akcja). Pierwsi mieli wejść do dworku nasz komendant i jego przyjaciel. Mieli sterroryzować nie spodziewających się niczego Litwinów. Reszta stanowiła ubezpieczenie akcji i obsadziła pozostałe budynki mająteczku. Zgodnie z przewidzianym planem, komendant z przyjacielem weszli na ganek dworku i stanęli przed otwartymi drzwiami, z których padało światło na ganek i słychać było głosy Litwinów. Wszyscy byli niezwykle podnieceni (pierwsza akcja) i tym tylko można tłumaczyć dalszy rozwój wypadków. Otóż przyjaciel komendanta pierwszy wskoczył w otwarte drzwi z okrzykiem: – Hände hoch! Gdzieś buchnęły strzały i kiedy przyjaciel komendanta wypadł za chwilę z powrotem na ganek, komendant w kompletnym chaosie wziął go za Litwina (byli w niemieckich hełmach). Pyrknęła krótka seria z sowieckiego pepede (pięknego automatu, chluby komendanta) i przyjaciel z jękiem: – Trafili kurwamać – zesunął się w mrok. Akcja się udała. Tylko na cmentarzu gojścieniskim przybył jeszcze jeden brzozowy krzyż. Był to jedyny zabity w tej akcji. Komendant podobno szalał potem przez kilka miesięcy, ale jednak jakoś ucichło w nim i zaczął chodzić już z własnym oddziałem. Miał pecha. Historia to wcale nie oryginalna i mógł ją tak samo dobrze zmyślić Wiktor, jednakże stały smutek i surowość młodego komendanta do pewnego stopnia uprawdopodobniały opowiadanie Wiktora. Mnie osobiście łączyły z komendantem jakieś trudne do określenia więzy. Rozmawialiśmy początkowo nieraz ze sobą. Z czasem to się jednak urwało, bo komendant nie pozwolił sobie nigdy na żadne z tego względu wyróżnianie mnie. Raczej nawet był bardziej wymagający i nieraz mnie karał za różne przewinienia, które określał jako „łajzostwo Ćwioka”. Ja natomiast nie chciałem stwarzać pozorów narzucania się i zacząłem stronić od niego.
Tym większe było moje zdziwienie, gdy nazajutrz rano, prawie o świcie, kiedy przy wyłamanym płocie stałem na warcie i gapiłem się po różowym niebie, wyszedł z chaty komendant, odlał się pod bzem i powoli podszedł do mnie.
– No i co, Ćwiok, spokojnie? – spytał zapinając spodnie.
– Spokojnie, panie komendancie – prostowałem służbiście przygarbione plecy.
– Jakoś, Ćwiok, nie mamy ostatnio okazji porozmawiać. Tak się składa, że jestem stale zmęczony i nie mogę się zebrać do kupy.
Spojrzałem uważniej i dostrzegłem rzeczywiście w jego oczach mgłę znużenia.
– Nie bardzo mi się udaje, panie komendancie, trochę schodzę na łajzę – usprawiedliwiać zacząłem niezręcznie i jego, i siebie – nie mogę sobie dać rady z tymi rekwizycyjnymi patrolami. Jakoś, cholera, z babami wojować. Bo jeszcze akcja, to choć wszyscy strzelają, więc i ja strzelam. I, zdaje się, jestem tchórzem – dodałem po chwili wahania.
Oczekiwałem protestu, zaprzeczenia ze strony komendanta. Ten jednak spojrzał na mnie prawie wrogo, tak ostro, i powiedział:
– Pamiętaj, że wymagam od ciebie więcej niż od reszty. Musisz przezwyciężyć swój inteligencki kompleks. To, że nie zabierzesz komuś butów, to nie jest usprawiedliwiony etyką gest uczciwości. Pamiętaj, że jest wojna i że tu jest oddział. Każdy moment słabości trafi rykoszetem w nas samych.
Słońce już wycięło się z fioletowego pasma lasu i drgało w czerwonej mgle. Zapowiadał się upał.
– Tak jest – zgodziłem się służbiście.
Komendant wlepił we mnie swoje krowie oczy i patrzył przez chwilę. Potem podciągnął pas do góry i zaczął ogryzać paznokcie. Wiedział, że nie potrafi mnie przekonać. Zresztą tego, o co spieraliśmy się, nie moglibyśmy tak łatwo sprecyzować.
Komendant już urzędowo, nawet wrogo (a może mi się tak tylko zdawało) zapytał:
– Kto po tobie ma wartę?
– Zięba, panie komendancie! – stuknąłem obcasami. Karabin mi ciążył, więc przerzuciłem go na lewe ramię.
Komendant wolno odchodził do chaty, a ja miałem uczucie, jakbym zepsuł drogi zegarek.
Potem zaczęły gdzieś wydzierać się koguty, potem ryczało bydło wypędzane z obór, a potem szła koło płotu, w dół do studzienki, rozmemłana dziewczyna z wiadrem. Przez rozwartą koszulę widać było trzęsące się cycki. Zaśmiała się do mnie głupkowato i lubieżnie. – Suka – pomyślałem i ze złością odwróciłem się do chaty, gdzie słychać było stukot rąbanych szczap do podpalania pieca. Potem z drzwi wylazł zaspany, skwaszony i trzęsący się z zimna Zięba.
– Jebał ich pies z tą wartą – mruknął. – Tylko dopilnuj, żeby o czasie mnie zmienili – zatroskał się, kiedy zabierałem się do odejścia.
Godzinę drzemałem przy stole czuwając, a potem gruchnąłem na słomę i zasnąłem.
Kiedy obudziłem się, słońce było wysoko. Upał niemiłosierny wydusił ze mnie duże krople potu. Podniosłem głowę. Za tęczą kurzu siedzieli koledzy przy stole i jedli. W powietrzu wisiał smród ceberków z żarciem dla świń. Brudna i spocona gospodyni dzwoniła garnkami w dużym piecu. Brzęczały muchy.
– Drużyna, powstać! – krzyknął żartobliwie kapral Koziołek, kiedy siadłem ziewając na słomie.
– Chodź na bliny – zapraszał Zięba.
Drużyna mlaskała pracowicie. Koziołek podsunął mi życzliwie miskę z blinami. Byłem głodny, więc zabrałem się do jedzenia.
– Wpieprzajcie chłopy – powiedział ocierające zatłuszczoną brodę kapral Koziołek – należy nam się zdrowy odpoczynek. Tu cicho, zdaje się. Posiedzimy spokojnie. Wieczorem, jak ochłodnie, poćwiczymy sobie trochę – dodał.
– Panie kapralu – zaoponował Wiktor – już byśmy mogli dziś sobie darować. Chyba będzie deszcz, tak cholernie gorąco.
– Nic nie zaszkodzi, jeśli sobie portki trochę przewietrzycie. Wojsko czy cywilbanda – rozsrożył się na taką poufałość kapral. Potem skręcił papierosa i poszedł przypalać.
Po śniadaniu wyszliśmy na podwórko. Słońce piekło, że aż ściągnęliśmy koszule. Zaraz też zaczęły smakowicie trzaskać bite wszy.
– Kurwamać z tą wojną – denerwował się Wiktor. – Wszy człowieka gryzą gorzej od Niemców. A przez kogo to wszystko? Przez tych drani szwabów. Wystrzelać by raz skurwysynów i byłby spokój – z wściekłością cisnął karmieniem w psią budę, w której drzemał wyliniały kundel.
Ale Niemcy byli daleko, okolica spokojna, więc za chwilę porozwalaliśmy się na trawie umiejętnie unikając kurzych gówien gęsto rozsianych na zielonym podwórku.
Popatrzyłem trochę w rozpalone niebo, potem leniwie przeniosłem wzrok na dojrzewające pola. Przy płocie stał na warcie Kos i ocierał pot obficie wypływający spod hełmu (hełmów musieliśmy używać z rozkazu komendanta. Kapral Koziołek pilnował, żeby rozkaz był przestrzegany). Za płotem pod drugą chatą, gdzie kwaterował komendant, stał też wartownik. Czasem zrywał się króciutki wietrzyk, który ledwo ochładzał nasze rozpalone ciała.
Na progu chaty kapral Koziołek gził się z dziewczyną, tą samą, którą widziałem zrana.
Potem, zdaje się, trochę zadrzemałem.
Zbudziłem się raczej z przeczucia niż na jakiś odgłos. Podniosłem szybko głowę: od płotu biegł Kos. Hełm podskakiwał mu śmiesznie na spoconym łbie. Ogarnął mnie niepokój. Chłopcy też zaczęli podnosić niespokojnie głowy. Zobaczyłem, że Koziołek był już na progu sam i śpiesznie się podnosił.
– Niemcy – stęknął tylko zadyszany Kos. Zdębieliśmy.
Chwilę była cisza, że sapanie Kosa przybliżało niebezpieczeństwo. Zerwaliśmy się pośpiesznie z ziemi. Zrobiło mi się niedobrze, omal nie upadłem. Ale już chłopcy wpadli do domu. Gdy dobiegłem do wejścia chaty, w drzwiach ukazał się kapral Koziołek pośpiesznie repetując empi. W izbie chłopcy milcząco przewracali słomę wydobywając porzuconą niedbale broń.
Panował gorączkowy rumor. Za chwilę wybiegliśmy na podwórze. Ja jak zwykle ostatni. Zdaje się, że nigdy nie miałem szybkiej orientacji.
Przy płocie już klęczał Kos z karabinem przy oku. Trochę z boku pod krzakiem bzu chylił się kapral Koziołek. Dobiegliśmy chyłkiem pod krzaki oddzielające podwórze od wiejskiej drogi. Przypomniałem sobie o karabinie. Kolba już zdążyła spotnieć od rąk. Zarepetowałem. Szczęk zamku był tak głośny, że wydało mi się, że wzbudził echo.
– Cicho, skurwysynie – szepnął Koziołek ze złością i pochylił się do przodu. Usłyszałem niemiecki głos.
W ułamku sekundy dostrzegłem przez lukę w zaroślach o jakieś dziesięć metrów przed sobą głowę w szarej furażerce.
Potem już nie nadążyłem z rejestracją błyskawicznie następujących wypadków. Zdaje się Koziołek wyskoczył spod krzaków i wrzasnął:
– Hände hoch!
Rozkaz ten powtórzyło natychmiast w różnych tonacjach kilka innych głosów. Zanim osłupieni zaskoczeniem Niemcy zdołali wykonać jakiś ruch, chłopcy już wyrwali im z rąk broń. Kiedy wylazłem z krzaków (znów ostatni), Wiktor obmacywał Niemcom kieszenie. Stali z podniesionymi do góry rękami, jakby chcieli zbadać kierunek wiatru. Oczy ich wyrażały bezgraniczne zdumienie i strach. Kapral Koziołek z opadającymi szelkami stał na środku drogi z gotowym do strzału empi. Reszta chłopców, półnagi tuzin obdartusów, otaczała pojmanych. Ręce mi drżały. Chciałem zabrać głos.
– Gdzie ich broń? – spytałem.
Nikt nie odpowiedział. Tylko ciężkie, przyśpieszone oddechy. Wtedy dostrzegłem w rękach Zięby i Kosa dwa mauzerki. Niemców było dwóch.
Wiktor wyciągał z kieszeni Niemców kolejno: pudełka papierosów, zapałki, plik listów, portfele z dokumentami, noże składane i jakieś drobiazgi, których nie dostrzegłem. Potem odpiął pasy z ładownicami.
– Nic więcej nie mają, panie kapralu – zameldował.
Kapral Koziołek poprawił szelki i chwilę pomyślał. Głosem już prawie spokojnym powiedział:
– Zaprowadźcie do chaty.
Wiktor pokazał lufą mauzera drzwi chaty:
– Marsz!
Jeńcy nic nie rozumiejący zakręcili w miejscu i tyłem zaczęli cofać się we wskazanym kierunku. Ręce trzymali niepewnie wciąż nad głowami. Wiktor trącił tego z lewej strony lufą w pierś:
– Schnell!
W chacie było prawie ciemno po wejściu ze słonecznego podwórza. Jeńcy siedli w kącie na słomie. Powoli opuścili ręce i patrzyli niespokojnie na otaczające ich koło. Przez okno widziałem, jak Koziołek pobiegł do kwatery komendanta. Było wciąż nieznośnie cicho.
– Kos, dlaczego zeszedłeś z warty? – zapytałem, żeby przerwać milczenie i sam się przestraszyłem swego głosu.
Jeńcy spojrzeli na mnie ze strachem. Zrobiło mi się przykro. Kos wrócił na wartę. Gospodyni trzęsła się z dziećmi przy piecu.
Kiedy przyszedł komendant z kapralem Koziołkiem, uspokoiliśmy się prawie zupełnie. Wiktor próbował nawet żartować:
– Zięba, czuję, że się wystraszyłeś – i pociągnął nosem. Ale nikt się nie zaśmiał. Komendant popatrzał na jeńców i kazał podać ich papiery. Zbliżyłem się z gotowością pomocy, mimo że nie znałem wcale niemieckiego.
Komendant obracał w ręku zieloną książeczkę, na której gotykiem było napisane: Soldbuch. Potem otworzył ją i odczytał:
– Erich Knothke.
Zaszeleściła słoma. To jeden z jeńców poruszył się. Komendant tłumaczył z trudnością dane z książeczki wojskowej. Obergefreiter, urodzony w roku 1925, uczeń konserwatorium. Drugi podoficer był z zawodu krawcem. Książeczki pachniały potem i wojskowym suknem. Muchy bzykały na szybach. W kącie westchnęli jeńcy.
Powoli wracaliśmy do normalnych zajęć. Wiktor z Ziębą wyszli na podwórko, a Sygnał stanął przy jeńcach. Będzie ich pilnował. Kaprali Koziołek odłożył nawet empi na ławę.
Odchodząc komendant powiedział:
– A pilnować ich dobrze. I więcej nic.
Kapral Koziołek patrzył na jeńców długo. Wreszcie wstał i podszedł do nich. Pokazał na migi, żeby się rozebrali. Mrugali powiekami nie rozumiejąc. – Schnell – przynaglił Koziołek. Raptem ten młodszy zaniósł się łkaniem. Wyciągnęli ręce i o coś błagali. Myśleli, że będzie egzekucja. Kapral Koziołek zaczął tłumaczyć pół po niemiecku, pół po polsku, trochę na migi, że chce tylko zamienić ubranie, ponieważ jego żołnierze są oberwani. Zrozumieli. Zaczęli szybko zdzierać z siebie mundury. Coś przy tym gorączkowo tłumaczyli. Widocznie wyrażali gotowość oddania wszystkiego za darowanie życia.
Kiedy zebraliśmy się potem na podwórku, a jeńcy w porwanych łachmanach siedzieli w izbie pod wartą, Koziołek zjawił się, mimo upału, w kurtce unteroffiziera. Był jak gdyby trochę dumny.
Odczuwaliśmy zresztą wszyscy pewną radość. I trochę niepokoju. Przecież to pierwsi jeńcy. Cieszyliśmy się. Ale jak zawsze głupio wyrwałem się:
– Panie kapralu, a co z nimi zrobimy, chyba puścimy wieczorem, co? Kapral Koziołek zaśmiał się głośno. Zawtórowało mu kilka głosów. Chwilę przyglądał się naszywkom na epoletach nowego poniemieckiego munduru i raptem powiedział, jakby znudzonym głosem:
– Co, wiadomo – kropnie się.
Poczułem, że zdrętwiała mi ręka. Odwróciłem się na drugi bok. Gdzieś grały świerszcze. Zrobiło mi się żal jeńców. Zawsze byłem sentymentalny.
– Pstryk i główeczka się rozsypie – strzepnął palcami Wiktor i zaśmiał się nieprzyjemnie. Bałem się go. Przez podwórze kroczył czerwononogi kogut. Zbliżała się pora obiadowa.
Obiad jedliśmy na podwórku. Byłem z tego zadowolony. Nie mogłem znieść widoku zgarbionych jenieckich postaci. Złożyło się też tak szczęśliwie, że nie wyznaczono mnie do pilnowania ich. Słońce paliło nas w plecy. Kapral Koziołek, ciągle jeszcze w mundurze, rozmazywał na czole pękate krople potu. Pies jak nieżywy leżał pod budą. – Kiedy ich rozwalą? – pytałem siebie patrząc w ciemną czeluść okna. Na widnokręgu pokazały się pierwsze chmurki. Zupa była niemożliwie gorąca. Rozmowa wlekła się leniwie. Potem leżeliśmy na trawie.
Po ostatnich wypadkach zapowiadane przez Koziołka ćwiczenia chyba nie odbędą się. Kury mają śmieszne kanciaste ruchy głowy. Czułem niepokój przed wieczorem.
Kapral Koziołek przewrócił się leniwie z boku na bok i spokojnie, jakby od niechcenia, jakby sobie dopiero przypomniał – powiedział:
– Te, Ćwiok, a daj tam coś pożreć jeńcom.
Ruszyłem się umyślnie powoli, żeby nie okazać zbytniej ochoty, bo by jeszcze kapral odwołał. Nie śpiesząc się podszedłem do psa i podrapałem go po kościstym boku. Zadyszał szybko i spojrzał na mnie zaropiałym okiem. Idąc do domu czułem na sobie oczy chłopców. Starałem się dosłyszeć, czy coś mówią. Ale milczeli.
W izbie było prawie zimno. Jeńcy tkwili nieruchomo na swoich miejscach. Wartownik bawił się bezpiecznikiem automatu. Nie patrzyłem w ich stronę. Wziąłem od gospodyni talerze z zupą i postawiłem przed jeńcami. Potem wróciłem po chleb. Jeńcy ożywili się. Ten młodszy, z konserwatorium, zaczął coś biadolić. Miał mokre oczy, ale nie rozumiałem słów. Domyślałem się, że się boi. Popatrzyłem w okno. Falowały pod leciutkim wiaterkiem firanki.
– Nicht Tod – skłamałem. – Essen, a potem nach Hause – pokazałem jasny prostokąt drzwi.
Spojrzeli niedowierzająco. Uśmiechnąłem się jeszcze raz.
– Essen.
Uwierzyli. Młodszy coś jeszcze mówił, ale już spokojniej. A potem wyciągnął białe, kościste ręce po talerz. Jedli cicho. Młodszy tylko pochlipywał a unteroffizier od czasu do czasu mlaskał.
Bezszelestnie, żeby nie zwrócić na siebie uwagi jeńców i uniknąć ich oczu, wymknąłem się na dwór. Było cicho. Cień obłoku prześlizgiwał się przez dojrzałe zboże i otarł się bezgłośnie o lipę.
Położyłem się na trawie obok kolegów i leżeliśmy długo mierząc czas wąskimi cieniami obłoków.
Dzień był niezwykle upalny, ale na szczęście miał się ku końcowi. Stada wron gromadziły się nad lasem, radziły głośno i rozpływały się w bezbarwnym niebie. Potem znowuż zbierały się i krzyk ich głuszył nasze ciężkie oddechy.
Kapral Koziołek siedział na progu i bezwstydnie manipulował prawą ręką przy biuście dziewczyny. Czasem zaśmiał się i zaraz patrzył na rozwaloną na trawie drużynę, czy ktoś nie widzi jego zalotów. Ale chłopcy drzemali. Ja jakoś byłem niespokojny. Bałem się wieczoru.
Przy płocie na warcie stał Wiktor, W pewnej chwili posłyszałem kroki. Podniosłem głowę. Od swojej kwatery szedł do nas komendant. Na pochylonych plecach zarzuconą miał kurtę.
Wstałem szybko z ziemi. Wyrwani z drzemki chłopcy podnieśli głowy. Dziewczyna z progu zniknęła w mroku chaty. Naprzeciwko wyszedł kapral Koziołek.
– No cóż z jeńcami? – zapytał komendant.
– Siedzą spokojnie, panie komendancie – odpowiedział Koziołek. – Dostali obiad. Komendant przystanął zamyślony. Otoczyliśmy ich kołem. Zaczęły mi drżeć ręce.
Komendant przygładził włosy.
– Koziołek, wasza drużyna rozstrzela wieczorem jeńców – powiedział dobitnie, ale spokojnie. Zrobiło mi się gorąco. Kapral Koziołek przestąpił z nogi na nogę i głośno przełknął ślinę.
– Tak jest – powiedział cicho i bezbarwnie.
Komendant podniósł głowę i głośno, jakby wyzywająco rozkazał:
– Będziecie ciągnąć losy. Dwóch, którzy wyciągną, dziś wieczorem podczas marszu zastrzelą Niemców!
Milczeliśmy.
Wrony krakały przeraźliwie na żółknącym niebie.
– No, Koziołek, zająć się losowaniem! – zniecierpliwił się komendant.
Koziołek poruszył się. Po chwili wyprostował się:
– Tak jest.
Ruszył powoli ku chacie. My za nim. Komendant stał wyprostowany pośrodku podwórza. Od łąk powiało wilgocią. Zadrżałem.
Zatrzymaliśmy się przed chatą. Kapral wszedł do izby. Słychać było jego kroki i szelest słomy. Po chwili wyszedł z kartką zeszytowego papieru. Ryczały gdzieś krowy.
Kapral Koziołek zapytał w stronę komendanta:
– Czy dla siebie mam też przygotować los?
– Tak.
Koziołek wolno darł kartkę na trzynaście pasków. Oparłem się o futrynę drzwi. Potem poślinił ogryzek kopiowego ołówka i na dwóch paskach wyrysował dwa krzywe krzyżyki. Było zupełnie cicho.
Komendant z zamkniętymi oczami stał nieporuszenie.
Kapral zwinął papierki i wsypał je do swojej wytłuszczonej rogatywki. Potem zmieszał je palcami. Podeszliśmy wszyscy do komendanta.
Pierwszy ciągnął Zięba. Kiedy rozwinął papierek i spojrzał nań, oczy jego stężały. Nie pytaliśmy o wynik. Potem ręce kolejno zanurzały się w czapce i wyciągały białe skrawki szkolnego liniowanego papieru.
Usunąłem się na zewnątrz koła licząc na to, że ktoś przede mną wyciągnie fatalny los. Ale nie mogłem ustać na miejscu. W dołku czułem dobrze znany ze szkoły ucisk. Ciągnęli kolejno: Wiktor, Kos, Lemiesz, Guzik, Ślimak, Antek, Sygnał. Potem podszedł Szary. Wstrzymałem oddech. Ale i on rzucił na ziemię pusty papierek. Odwróciłem się do płotu. Ręce mi drżały. Teraz powinien ciągnąć kapral Koziołek i wyciągnąć kartkę z niezdarnym krzyżykiem.
Ale usłyszałem zdenerwowany głos Koziołka:
– Kto jeszcze do cholery nie losował?
Zrozumiałem, że sprawa moja jest przegrana. On liczył na to samo co ja. Podszedłem do koła. Koledzy rozstąpili się w milczeniu. Komendant patrzył spokojnie i nieżyczliwie. Sięgając do czapki zauważyłem, że usta kaprala Koziołka drżą. Ale może mi się tylko wydawało?
Głośno, bardzo głośno w tej ciszy tykał zegarek kaprala Koziołka.
Rozwinąłem papierek. Zalała mnie fala gorąca. Kartka była oznaczona krzyżykiem. Usiłowałem się uśmiechnąć.
Koziołek spokojnie zapytał:
– No to już nie mam po co ciągnąć? Komendant skinął głową.
– Cie, cie, cie, cie, cie – wołała prosiaki gospodyni. Pies zaszczekał przy budzie. Komendant nie patrząc na nas powiedział:
– Więc Zięba i Ćwiok wykonają egzekucję. Zięba z empi kaprala, a Ćwiok z mojego parabelum. Podczas marszu kapral wyjaśni resztę.
I odszedł wolno do kwatery. My salutowaliśmy.
Potem powoli nawiązała się już normalna rozmowa. Może nawet żywsza jak zwykle. Wszyscy, za wyjątkiem mnie i Zięby, byli uradowani. Kapral znów usiadł na progu.
Nie mogłem zebrać myśli. Położyłem się na trawie, wsłuchałem się w pulsowanie skroni. To przyniosło mi ulgę. Unikałem też patrzenia w stronę chaty. Było mi duszno, mimo że słońce opadało na nas.
Leżałem bardzo długo i cały czas usiłowałem nic nie myśleć. Przenosiłem wzrok coraz to na inne miejsce. Chciałem skupić uwagę na rzeczy błahej, która by mnie oderwała od ciemnego prostokąta okna, łączącego nas z jeńcami. Czas wlókł się mimo to bardzo powoli. Zżółkłe słońce pęczniało i czerwieniało przygotowując się do skoku w czerniejący widnokrąg. Obmyślałem jeszcze metafory obrazujące zachód słońca. Ale wzrok stale jak złodziej skradał się ku chacie. Pociłem się. Nie wiem, czy współczułem jeńcom. Bałem się tylko przerywać życie. Życie ceniliśmy zawsze.
Potem wracały krowy. Wcześniej niż zwykle, ponieważ oddział miał się napić mleka przed odejściem. Łaciate krowy z obwisłymi wymionami patrzyły na mnie szyderczo oczami komendanta. Było parno.
Koledzy zupełnie spokojni słuchali kawałów Wiktora. Sprawę jeńców przekazali mnie i Ziębie. Zachciało mi się pić. Obszedłem dom szukając wiadra. Do chaty nie wszedłem. W malinach szeleściło i słychać było piski. To kapral Koziołek jurnie gwałcił dziewczynę. Zeszedłem w dół do studni. Żuraw skrzypiał przeraźliwie. Pochyliłem się nad otworem studziennym i zobaczyłem prawie dziecinną twarz, którą zmarszczki wody wykrzywiały w grymas śmiechu. Odwróciłem się szybko i nie napiwszy się wody wróciłem na podwórko. Słońce dotknęło linii lasu. Z moczarów niósł się krzyk żurawia.
W godzinę po zachodzie słońca przyszedł łącznik od komendanta. Za piętnaście minut wymarsz. Zbieraliśmy rynsztunek. Przewiesiłem przez ramię taśmy z amunicją i założyłem chlebak z talerzami od dziegciarza. Karabin był dziwnie ciężki.
Wyprowadziliśmy jeńców. Rozglądali się po jasnym wśród zapadającego mroku niebie i byli niespokojni. Pilnowałem ich z Kosem. Pytali na migi, czy mogą już iść. Potrząsnąłem głową. Zaczęli się domyślać. Ten młodszy zapłakał naraz rzewnie. Unteroffizier milczał. Młodszy zaczął prosić, że chce na stronę. Potrząsnąłem głową. Pokazałem, żeby się na miejscu załatwił. Pod lufą mauzera spuścił spodnie i zaczął się załatwiać. Odwróciłem głowę od smrodu. Nie miał nawet prawa do wstydu.
Potem poszliśmy pod kwaterę komendanta. Stały już tam w pogotowiu obie pozostałe drużyny. Patrzyli ciekawie na oberwanych jeńców z gołymi głowami. Kapral Koziołek pilnował porządku w mundurze ze świeżo sprutymi dystynkcjami unteroffiziera. Robiło się zimno.
Trzymałem się z daleka od jeńców. Komendant wyszedł z kwatery i zniknął na czole kolumny. Ruszyliśmy. Odprowadzało nas długie ujadanie psów, którym odpowiedziały dalekie szczekania innych. Niebo ciemniało i błysnęły pierwsze gwiazdy. Potem wypłynął Orion, który nas prowadził tej nocy. Niedźwiedzica, wczorajszy nasz kompas, została z boku, w tyle. Weszliśmy na piaszczystą drogę, którą otoczył zaraz las. W moim chlebaku jednostajnie śpiewała amunicja talerzy do dziegciara.
Kiedy niebo obsiadły roje gwiazd, co wskazywało mniej więcej godzinę przed północą, poszedł rozkaz do przodu: – Czoło stój! Kolumna stanęła. Ścisnęło mi się serce. Wiedziałem: to już. Ale nie ruszyłem się z miejsca, jakbym się spodziewał, że nie dostrzegą mojej obecności i obejdą się beze mnie. Ale już słychać było ściszony głos kaprala Koziołka:
– Gdzie Ćwiok? Ćwiok, Ćwiok! Poruszyłem się.
– Jestem – szepnąłem uciszając ręką rozdygotaną amunicję w chlebaku. Wyszedłem do kaprala. Poszukał mojej ręki i wsadził parabellum. W nikłym świetle gwiazd dostrzegłem, że włoski jego szczeniackiej brody drżą. Przeraziłem się wagi chwili.
– No masz – szepnął niepewnie.
Odchodził, ale zaraz wrócił. Nic nie powiedział, tylko odwracając się machnął ręką i mruknął:
– Zarepetowane.
Podsunąłem się do kolumny. Zaraz rozpoznałem na tle nieba gołe głowy jeńców. Był już i Zięba. Powiedziałem do niego:
– Wezmę muzyka. Nic nie odpowiedział.
Gdzieś w pobliżu tykał natrętnie zegarek kaprala Koziołka.
Szarpnąłem za rękaw młodszego jeńca. Zrozumiał. Zaczął klękać płacząc i chwytając mnie za ręce. Odepchnąłem go.
– Zum Kommandant – wytłumaczyłem. Nie wierzył.
– Zum Kommandant – powtórzyłem i pociągnąłem go. Parabelum schowałem za siebie i bezszelestnie odbezpieczyłem.
Kazałem iść przed siebie, weszliśmy między drzewa. Chlipał cały czas. Bałem się go, mimo że był bez broni i za chwilę miał nie żyć. Nie mogłem wytrzymać już. Podniosłem do góry parabelum. W tej chwili jeniec odwrócił się i spojrzał w lufę pistoletu. Cofnął się i krzyknął – aaaa… a ja nie mierząc pociągnąłem za spust. Smuga ognia dotknęła jego czoła. W ostatnim ułamku sekundy łysnęły jego białe szydercze zęby. Potem wierzch głowy zniknął, a kadłub zahuśtał się i jak balon pozbawiony powietrza oklapł na ziemię. Wracając czułem elastyczny mech pod nogami. Tyrknęła króciutka seria z empi. To Zięba. Kiedy dochodziłem do kolumny, zarechotał spłoszony puszczyk. Przysiadłem ze zgrozy i wpadłem szybko do kolumny. Zarzuciłem karabin na plecy. Nikt nie przyszedł po parabelum. Podałem je przez kolegów do przodu.
Padło pytanie:
– Wszystko w porządku?
Milczeliśmy.
Potem ktoś powiedział złym głosem:
– W porządku.
Ruszyliśmy. Czułem w sobie zupełną pustkę, jak zwłoki, które zostały tam we mchu. Zaśmiałem się nerwowo. Ktoś wziął ode mnie karabin. Jakiś głos powiedział: – Kurwamać.
Z boku zauważyłem, że ktoś pośpiesznie zdzierał kurtkę z siebie. Mignęły metalowe guziki niemieckie i mundur spłynął na drogę za nami. Cień w białej koszuli dołączył do kolumny. W tyle za nami została na drodze niekształtna plama: porzucony mundur unteroffiziera.
Poetyczny Orion wiódł nas niestrudzenie naprzód wśród jazgotu czujnych pasikoników.
„Nurt”, listopad 1947