Olga Tokarczuk

Wieczór autorski

Olga Tokarczuk

Wieczór autorski

Add to my favorites Remove from my favorites

Najlepsze pomysły przychodziły jej zawsze nocą, jakby nocą była zupełnie inną osobą niż w dzień. To banalne, powiedziałby on. Zmieniłby temat albo zaczął zdanie od ja. Jeżeli o mnie chodzi, powiedziałby, to myślę najjaśniej w dzień, rano, zaraz po pierwszej kawie, w pierwszej połowie dnia.

Kiedy przypadkiem (mój Boże, cóż to jest przypadek?) przeczytała w gazecie, że on wybiera się do Prus, do Allenstein, że będzie tak blisko, nie mogła spać. Wszystko wróciło. Albo wcale nie wróciło, bo zawsze było, nigdy nie odeszło. Leżała na wznak i badała wszelkie możliwe wydarzenia, w jakie mogłoby teraz wypączkować to, co chciała zrobić. Ona na dworcu, na peronie nieznanego miasta, on idzie z przeciwnej strony, dostrzega ją, wyraz zdziwienia na jego twarzy, zaskoczenia; przystaje, jego wzrok, jej uniesiona woalka, jasność spojrzenia, które kiedyś przyprawiało ją o dreszcz podniecenia, nie ciało, tylko ten wzrok. Albo jeszcze inaczej — idzie słoneczną ulicą jakiegoś rynku (jakże może wyglądać rynek w Allenstein?) i on (znowu z naprzeciwka) z mężczyzną i kobietą. I ona widzi, że on ją poznaje, bo blednie, bo zmieszany mówi do tamtych: “Przepraszam…” Drżącą ręką zdejmuje jasny kapelusz (czy włosy mu się przerzedziły, czy to już ten czas?). Ona podaje mu dłoń, jest opanowana, w końcu krążyła po rynku od godziny, żeby go spotkać. Czy Allenstein to duże miasto? Może zbyt duże, może miną się w majowym tłumie, może zabiorą go prosto z dworca dorożką do hotelu, może w ogóle nie ma rynku w tym mieście, może będzie padało, może nie przyjedzie, w ostatniej chwili odwoła przyjazd z powodu choroby żony. Może zatrzymają go w Niemczech sprawy wydawnicze, jest przecież tak wielkim pisarzem, że chyba wszyscy wykształceni ludzie znają go, a może nie, może to ona śledzi w prasie każdą najmniejszą nawet wzmiankę o nim, może to tylko ona upewnia się, że w księgarni leży dwutomowa powieść, którą, przechodząc, za każdym razem nieznacznie muska dłonią w rękawiczce i pyta księgarza o coś zupełnie innego.

Rano pomysł wydał się jej zupełnie niedorzeczny. Johann objął ją w talii i pocałował w usta, gdy zeszła na śniadanie. Za godzinę do dzieci miał przyjść nauczyciel muzyki. Gdy odcinała czubek jajka na miękko, widok własnych palców, jakichś cienkich i suchych, jakby nigdy do niej nie należały, wzbudził na moment przejmujące poczucie żalu. Wtedy sama nieoczekiwanie powiedziała, że na kilka dni chce jechać do ojca, do Danzig. Jej mąż otarł usta serwetką; nie wyglądał na zdziwionego. Odsunął się lekko od stołu i zapalił cygaro. Kazała służącej otworzyć okno. Z ulicy wpadł do jadalni stukot dorożek i konnych tramwajów. Zaraz po nim, poruszając firanki, wpłynął miękki aksamitny zapach kwitnącego przed domem bzu.

Słomkowa panama w pudle na kapelusze, ciemna żorżetowa spódnica, biała bluzka z falbanami na piersiach, koronkowa parasolka. Podręczny kuferek i duży skórzany sakwojaż. Trzewiki zapinane na guziki. Flakonik perfum zanurzony w jedwabnej bieliźnie. Rękawiczki na zmianę. Bagaż. Na dworcu w Danzig kupuje bilet do Allenstein i czeka w dworcowej kawiarni trzy godziny. W dworcowej toalecie z zaskoczeniem spotyka swoje odbicie w lustrze — myślała, że jest młodsza. W przedziale usiłuje czytać wyciągnięty z torby stary numer “Neue Deutsche Rundschau” z jego opowiadaniem. Kiedyś znała je prawie na pamięć; teraz widzi, że zapomniała całe fragmenty.

Dzieje się mały cud — Allenstein i Wenecja dopełniają się. Po dziesięciu latach nagle stały się końcami tego samego kontinuum, osią jakiejś części jej życia. Północ i południe. Suchość i wilgoć. Historia i brak czasu. Patrzenie w przyszłość, patrzenie w przeszłość. Spotkały się sprzeczności.

Po raz pierwszy zobaczyła go na plaży. Miał jasne ubranie i kapelusz. Zapamiętała go, ale ona prawie zawsze zapamiętywała raz widzianych ludzi. Tam na plaży był nieuważny, młodzieńczy. Potem, gdy ich sobie przedstawiono, wydał się jej człowiekiem w masce. Powiedział o sobie: “Jestem pisarzem”, ale jej wcale nie wydało się to ważne. Był skrępowany. Umykał wzrokiem. Pamiętała, że ktoś ze wspólnych znajomych, już lekko wstawiony, powiedział o nim “osioł”. Gdy pierwszy raz zobaczyła jego łazienkę w hotelu, już po wszystkim, miała wrażenie, że dopiero teraz go zna. Nawet nie intymna noc, nie pobieżna, choćby najbardziej namiętna znajomość ciała, pozwoliła jej przeniknąć tego mężczyznę, ale właśnie hotelowa łazienka. Jego ręcznik przerzucony przez wannę, przybory do golenia, pędzel, pędzel ze zniszczoną od wody rączką, drewniane pudełko na mydło. Nieruchome istoty, świadkowie istnienia ludzkiego ciała. Dotykając jego przedmiotów, gdy on jeszcze spał, a może już się obudził i czekał na nią (poranne, trochę zażenowane milczenie po nocy miłości), poczuła się nagle wzruszona. Mogłaby oprzeć głowę o chłodne lustro i zapłakać z tego wzruszenia. Zawsze wspominała ten moment — to był chyba początek miłości. Czy miłość nie jest w gruncie rzeczy poznaniem? Czy dlatego ludzie tak pragną swoich ciał, nie dla przyjemności, ale żeby zbliżyć się na najbliższy możliwy dystans? To penetrowanie zakamarków ciała, przedzieranie się przez wszelkie granice, dążenie do środka, poszukiwanie wewnętrznej strony.

Dworzec w Allenstein okazał się być mniejszy, niż myślała. Na krótki moment ogarnęła ją panika — ręce odruchowo zacisnęły się na chłodnej poręczy schodków pociągu. Ale kiedy dorożka wiozła ją do najlepszego hotelu w mieście, nagle poczuła się tak, jakby miała całą władzę nad światem. Ludzie, jacyś mali, dwuwymiarowi, którzy nie wiedzą nic, niczego nie przeczuwają, miękkie cielesne maszynki. Ich żałosne małe sklepiki, ich niczego nieświadome usta, które teraz właśnie naruszają gładką powierzchnię kawy w filiżance, ich skupione na sobie ciała, śmieszne rytuały rąk wędrujących do kapelusza i z powrotem, trzymających się kurczowo lasek i parasolek, ich nieważne nudne wieczory w wyłożonych wytartymi dywanami domach, ich ograniczone myśli, które nie potrafią wyjść poza następne wypowiedziane zdanie. Maleńcy, kukiełkowaci. A jednak jadąc w tej dorożce, rozparta na siedzeniu jak mężczyzna, miała poczucie, że ich kocha. Współczuła im, ale nie była to litość. Raczej właśnie miłość, jak do dzieci, które wykonują plany pedagogiczne swojego rodzica, nie znając ich celu. A ona, w tej dorożce, tkwiła wyżej, widziała więcej. Sama ustalała reguły. Tworzyła minutę po minucie, gest po geście, zdarzenie po zdarzeniu.

W hotelu, wpisując do księgi całkiem zmyślone dane, zapytała od niechcenia recepcjonistę:

— Czy to prawda, że w tym hotelu zatrzyma się dzisiaj ten znany pisarz, T.?

Recepcjonista podniósł na nią zniekształcone grubymi szkłami okularów oczy. Widać było, że z trudem opanowuje podniecenie i dumę.

— To prawda. Jutro ma mieć odczyt, o muzyce i literaturze. Po południu. — Nagle spoważniał. — Błagam, niech pani nie mówi nikomu, że on mieszka w naszym hotelu, choć przecież nie ma innego miejsca w mieście, to najlepszy hotel. I mamy dla niego apartament. Czeka wysprzątany od kilku dni. — Wskazał na klucz wiszący z boku pod rzymskim numerem I. — Boimy się, że czytelnicy nie dadzą mu spokoju.

— Czyżby był aż tak popularny?

— Moja żona przeczytała wszystkie jego książki — odpowiedział, jakby to miało wyjaśniać wszystko.

— Kiedy przychodzi pociąg z Berlina? Czekam na kogoś.

Recepcjonista spojrzał na nią podejrzliwie i podał jej godzinę.

Pokój był marny. Dwa wysokie okna wychodziły na główną ulicę. Na parapecie siedziały gołębie.

Umyła się i wytarła twarz szorstkim ręcznikiem. Zmieniła bluzkę. Rozczesała włosy, a potem zaczęła je starannie upinać przed lustrem. Wisiało trochę za wysoko; widziała tylko swoje oczy i czoło. Roztarła palcem perfumy na skórze. Pomyślała, że ma jeszcze sporo czasu, że mogłaby wyjść i posnuć się ulicami. Zrobić jakieś zakupy. Zostawić swoje odbicie w szybach wystawowych, zbadać wątpliwą rozległość ryneczku. Wypić lemoniadę pod którymś z parasoli. Włożyła kapelusz i naraz zrezygnowała z wyjścia. Położyła się we wszystkim, z parasolką w dłoni na zaścielone łóżko, na wznak. Delikatne pęknięcia na suficie dawały jej znaki w jakimś tajemniczym piśmie.

Chodzili całe dnie po mieście. Wenecja była upalna, rozmiękła. Kanały cuchnęły. Łapali się na tym, że wciąż przyspieszali kroku — musieli wyglądać, jakby się dokądś spieszyli. “Ach, czemu my tak pędzimy”, mitygowali się. Wybuchali śmiechem. Chodziło bardziej o to, żeby w czasie spaceru musnęły się ich dłonie, żeby dotknąć się ramionami, żeby wiatr owionął ich nagle ich własnymi zapachami. Żeby cień tego drugiego otarł się o nogi. Nie patrząc na siebie, idąc ramię w ramię, obserwowali się wzajemnie. Jak to możliwe? Opowiadał jej prawie cały czas o swojej rodzinie. Dziwiło ją to, bo sama nie miałaby mu nic do powiedzenia na ten temat. A on mówił i mówił, jakby ją musiał upewnić, że istnieje, że niesie w genach jakichś hanzeatyckich kupców, ich wymęczone rodzeniem żony, ich dzieci, groźnych wąsatych przedsiębiorców. Czas nazywał ludźmi. Może to na tym polega, że się zostaje pisarzem. Pamiętał ich imiona i śmieszne powiedzenia, pamiętał ich gafy i dziwne nawyki. Miłosiernie przydawał każdemu jakąś charakterystykę. Nie wierzyła mu, to niemożliwe, że wszyscy byli interesujący. To wbrew logice. Świat składa się z tłumu i niewielu pojedynczych jednostek, niewielu, tak myślała. Dla niej ludzie byli jak fala, niezróżnicowani, z wyjątkiem tych, których się kocha. Nie można kochać wszystkich.

Gdy przysiadali gdzieś na chwilę, w kafejce, w koszu na pustej plaży, na deskach mola, wtedy wreszcie spotykał się ich wzrok. Trudno było mówić cokolwiek. Chciała się do niego tulić. Czuła na skórze każde jego spojrzenie. Ten jasny niebieski wzrok był bezwstydny.

Wieczory, gdy z innymi siedzieli na tarasie wychodzącym w lagunę. Żółto oświetlone lampami liście drzew dawały złudzenie jakiejś miejskiej niespodziewanej gęstwiny. Ci przyjaciele, wspólni znajomi, rozbawiony, plotkujący tłumek — oni byli wyspą, do której my przycumowaliśmy na chwilę, żeby poczuć stały ląd pod stopami, ale nas przecież interesuje tylko żeglowanie.

Dom ukryty w łopianach. Ogrodzony wysokim płotem. Skrada się do niego, wie, że on tam jest. Tylko go zobaczyć. Nagle zdaje sobie sprawę, że jest naga, uskakuje z drogi w łopiany. Brnie przez nie w kierunku ogrodu, od tyłu. Widzi teraz oświetlone okna od salonu. Jakieś przyjęcie. Ludzie przechadzają się za szybą z kieliszkami w dłoniach. Ich usta poruszają się w ciszy szkła. Ta kobieta, ta piękna kobieta w błękitach, to jego żona. Rozdaje uśmiechy; jakże dobrze sobie radzi. Łopiany stają się ostre i kłujące. Nie ma go tam, w tym akwariowym salonie. Nie ma go.

Ocknęła się nagle. Kapelusz boleśnie uwierał ją w kark. Podniosła się i spojrzała w lustro — oczy jej lekko opuchły, łzawiły. Już czas.

Allenstein, dwie ulice na krzyż, zamek, ratusz i wczorajsza moda na ulicach. Tutaj każda historia musi się zacząć od dworca. Tutaj nie można żyć, można tylko przyjechać. Pruski porządek i azjatycka melancholia. Ledwie wyczuwalny zapach wody. Zamówiła kawę, gdy zegar wybił trzecią — teraz jest sjesta w pokoju dzieci. Nagle zatęskniła za ich zapachem — dlaczego włosy dzieci pachną zawsze wiatrem? Kelner wziął pieniądze, patrząc na nią ciekawie, prawie zalotnie. Powoli ruszyła w stronę dworca. I nagle cały jej spokój zniknął. Serce zaczęło rytmicznie przyspieszać. Poczuła się jakaś dwuwymiarowa, jakby nie istniała poza tą chwilą, jakby nie miała żadnej przeszłości ani przyszłości. Kobieta idąca w stronę dworca, nic więcej.

Peron był pustawy — jakiś młody człowiek z bukietem kwiatów, kobieta z dwójką dzieci, siedzący na ławce podróżny z gatunku tych, którzy się zawsze spóźniają, których pociągi omijają z daleka. Tuż za nią weszła grupka ludzi. Mężczyźni, ważni, lekko otyli, jeden w drucianych okularach, drugi w elegancko skrojonym czarnym garniturze i z monoklem w oku (trochę jak z zakładu pogrzebowego, pomyślała, patrząc na niego). Trzeci i czwarty — bez właściwości. To musieli być oni. Przedstawiciele towarzystw kulturalnych Allenstein, czekający na przybycie pisarza. Potem przyszła spora grupa młodzieży. Miejsce nagle zmieniło charakter, stało się ruchliwe, głośne. Czy to wyprawa na majówkę, czy ogłoszono wolny dzień w pruskich szkołach? Starszy nauczyciel bezskutecznie próbował przywrócić porządek.

Jakie to dziwne — on płakał, kiedy się rozstawali w Wenecji. Trzymał ją za rękę, a te jego chłodne niebieskie oczy zaszkliły się od łez. Powiedział: “Co to za głupota płakać, przecież się zobaczymy”. Pomyślała, że powinien się jej oświadczyć; był taki tradycyjny. “Co za głupota oświadczać się, przecież i tak będziemy razem”, kołatało jej się po głowie. Wtedy inna możliwość była zupełnie niewyobrażalna.

Potem zrozumiała, że płakał nad sobą. “Napisałem do Ciebie cztery listy — wspominał w tym piątym — ale ich nie wysłałem. Rozdrapywały to, co powinno się już trochę zagoić. Jesteś taka piękna, taka świeża, jakby w ogóle nie dotknął Cię świat. Jesteś skądinąd, jak anioł. Im bardziej Cię nie mam, tym bardziej Cię pragnę”. Zaniepokoił ją ten list, nawet nie wiedziała dlaczego. Jakby był do kogo innego.

Tłumek poruszył się zaaferowany. Młody mężczyzna z bukietem kwiatów poderwał się z ławki. Pan w czerni niespokojnie przetarł chustką monokl. Starszy nauczyciel bezskutecznie próbował ustawić młodzież w dwa szeregi. Wtedy ona zrozumiała, że ci wszyscy ludzie czekają właśnie na niego. Że T. przestał być jej własnością, że należy także do innych. Posiadają go i te dzieciaki, i panowie w garniturach, i mężczyzna z kwiatami, i zawiadowcy, recepcjoniści i ich czytające książki żony.

Cóż oni jednak mogli o nim wiedzieć? Czy znali go z najsłynniejszej powieści, z opowiadań drukowanych w czasopismach? A więc kogo znali? We wszystkim, co napisał, zostawiał ledwie okruchy siebie samego, płatki lukru. Czy mieszkał w swoich zdaniach, doskonałych, jasnych, przekonujących? Przecież wtedy w Wenecji w czasie nie kończących się spacerów mówił zawsze nerwowo, krótko, kazał się jej domyślać, czy to już kropka, czy zaledwie przecinek. Czy sam istniał w zapisanych historiach, anegdotach? Przecież nie umiał nawet opowiedzieć dowcipu. Jak mu się udało tak zmylić ludzi, że postać, którą wykreował, oni brali za niego samego? Jakże łatwo mu to poszło. A może właśnie nie, może to ona się myliła i ogłuszona miłością i pożądaniem widziała kogoś innego. Nie, nie potrafiła go rozpoznać w żadnym zdaniu tego, co napisał. Nie było go tam. Nie było go w neutralnym narratorze sagi. To nie on mówił. Mówił ktoś inny, ktoś zupełnie obcy. Właśnie to było fascynujące — poszukiwać w żywym ludzkim istnieniu tego kogoś, kto tworzy światy. Władcy Słów. Szukać tego w jego oddechu, gdy nieświadomy niczego spał przytulony do jej ramienia, szukać w spojrzeniu — co za przestrzenie kryją się za bramami oczu; przyglądać się, jak je lody — czy smakują mu tak samo jak innym, czy jego nerwy tak samo przenoszą wrażenia do mózgu, jak nerwy wszystkich innych ludzi. Musi być jakaś różnica. Nagle przypomniało się jej, że wtedy w Wenecji zapuszczał wąsy. Bezwiednie jego ręka wędrowała na górną wargę i opuszki palców bawiły się szorstkim dotykiem ciemnej szczecinki.

Pociąg nadjeżdżał. Dym z lokomotywy utworzył nad ich głowami prawie materialny kształt. Ciężko waliło jej serce, w ustach poczuła suchość. Cofnęła się pod szyld dworcowej restauracji, opuściła woalkę. Przez krótką chwilę, gdy pociąg stanął, nie działo się zupełnie nic. Na krótki moment dworzec zastygł w bezruchu. Zdezorientowanie czterech mężczyzn — ich wzrok przesuwał się od wagonu do wagonu. Potem zobaczyła, jak ta grupka ruszyła nagle w prawo, ku początkowi pociągu. Niepozorna kobieta z dwójką dzieci też sunęła w tamtym kierunku. Miała rumieńce na twarzy. Mężczyzna z kwiatami był pierwszy, prawie biegł.

Zobaczyła go dopiero, gdy otoczony tłumkiem wchodził w drzwi dworca. Ze zdziwieniem zobaczyła, że jest teraz bardziej krępy, bardziej dosłowny, kanciasty. Ta sama twarz, którą znała tak dobrze, ale teraz inna, jakby lepiej wrosła w rzeczywistość. Potem go zasłonięto. Młodzież podawała mu sztambuchy do podpisania, mężczyzna w monoklu osłaniał go własnym ciałem. A on był centrum tego skłębienia — siwiejący, spokojny, jakby nic nie mogło go już zaskoczyć.

A więc nie teraz. Później. Jej serce uspokoiło się. Ruszyła za nimi w bezpiecznej odległości. Widziała, jak wsiedli do dorożki.

Spotkanie autorskie miało odbyć się w teatrze miejskim. Mówiły o tym ogłoszenia rozwieszone w kilku miejscach. “Wielkiej sławy pisarz T. wygłosi odczyt…” Była jedną z pierwszych osób, które tam przyszły. Ludzie schodzili się powoli. Kobiety w swoich najlepszych toaletach, pachnące mieszczki. Ich brzuchaci mężowie, z dewizkami przy kamizelkach, nerwowo sprawdzali godzinę. Bourgeois Allensteinu. I skromniej ubrani — może nauczyciele, miejscowa niepewna siebie inteligencja. Był też ten młody mężczyzna z dworca, tym razem już bez bukietu. Trzy roześmiane, strzelające oczyma kobiety. Aktorki? Grupki gimnazjalistów. A więc to są czytelnicy T., jego wielbiciele z Prus Wschodnich.

“Nie chodzi mi o nic innego w życiu, tylko o to, żeby pisać. Wiem, że mnie zrozumiesz”. Tak się kończył ostatni list, jaki od niego dostała. Nie rozumiała. Gdzieś tu według niego tkwiła sprzeczność, ale ona nie umiała jej znaleźć. Była bogata; mógłby z nią mieszkać w Wenecji czy gdziekolwiek indziej i pisać. Może właśnie o to chodziło. Może nie dość wykształcona, może z nie dość dobrej rodziny. Pamiętała, że gdy słyszał słowo “profesor”, cały sprężał się w środku, stawał na baczność. To dziwne, że ktoś taki może być łasy na blichtr. W końcu ożenił się, właśnie z córką profesora. Czy to możliwe, żeby w niecały rok od ich Wenecji mógł oświadczyć się komukolwiek innemu, że mógł zakochać się w innej? Och, nie wierzyła, że kocha inną; to musiał być jakiś wybieg, początek jakiegoś głupiego opowiadania. Przecież nie pisze się tylko dobrych rzeczy, istnieją także potknięcia. W tamtym czasie wyspecjalizowała się w wyszukiwaniu usprawiedliwień. Każde brzmiało jednakowo nieprawdopodobnie.

Napisała do niego długi list. Nigdy nie dostała odpowiedzi. Pewnie zmiął papier w trakcie czytania i wrzucił do kosza. Może spalił, musiał dbać o swoją biografię, musiał nadawać jej właściwy kierunek. To nie jest tak, że robi się w życiu to, co się chce. Życie nas prowadzi, realizuje jakieś trudne do przewidzenia cele, wlecze nas za sobą. Ta myśl ją nagle przeraziła tak bardzo, że zapragnęła wyjść na słoneczne ulice miasta.

Więc nigdy potem nie napisał do niej ani słowa. Dowiedziała się, że się ożenił, że rodziły mu się dzieci. Dwoje? Troje? Kiedykolwiek napotykała w prasie jego nazwisko, szukała dla siebie jakiegoś znaku. Tak samo czytała to, co napisał. Obsesyjna myśl, że w tym, co on pisze, są dla niej ukryte znaki, że pisze dla niej, że tym tłumaczy jej tamto straszne zdanie: “Nie chodzi mi o nic innego w życiu, tylko o to, żeby pisać”.

Ludzie powoli zajmowali miejsca w sali, gdzie miał się odbyć odczyt. Weszła razem z innymi i usiadła najdalej, jak tylko mogła, od stołu przykrytego ciemnoczerwonym aksamitem. W pomieszczeniu prawie nie było naturalnego światła, więc stół lekko oświetlono. To dobrze. Nie zobaczy jej stamtąd. Pozwoli się oślepić reflektorom.

Panowała atmosfera jak w teatrze. Przybyli rozmawiali półgłosem, rozglądali się po sali. Miejscowy fotograf w milczeniu ustawiał statyw. Wreszcie od drzwi poszedł szmer. T. pojawił się w nich we własnej osobie. Wyglądał nieskazitelnie. Był nieskazitelny. Wyróżniał się od innych, właściwie nie wiedziała czym. Tchnęło od niego jakąś czystością — gładko wygolona blada twarz, biała koszula, ostra linia sztywnego kołnierzyka, srebrne okulary. Chłodnoszary garnitur. Nie widziała stąd butów, ale nagle przypomniała sobie, jak wyglądały tamte sprzed dziesięciu lat — były brązowe, z wąskimi czubkami, lekko wykrzywione do wewnątrz. I pamiętała nagość jego stóp, obnażającą bardziej niż najgłębsze wyznania. Wyobraziła sobie, że idzie przez salę bosy.

Postarzał się i zmienił. Nie patrzył na publiczność. Mościł się na krześle. Podsunięto mu karafkę z wodą i szklankę. Przesunął ją. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki jakieś papiery, ostrożnie rozłożył je na stole, chrząknął i dopiero teraz przesunął wzrokiem po sali. Mrużył oczy. Zadrżała, bo ten wzrok, teraz jakoś osłabiony tym mrużeniem powiek, przez moment poczuła na sobie. Nie poznał jej. Nie mógł jej poznać, była za daleko. Ona by go poznała wśród innych, zawsze. Z każdej odległości.

— Drodzy państwo — zaczął. — Zaproszono mnie tutaj, żebym odniósł się…

Nic nie powiedział o tym mieście, nie uśmiechnął się do przejętych widzów, nie zatrzymał na nich wzroku, nie podziękował za kwiaty, za czekanie na dworcu, za to podniecenie. Nie przedstawił się, nie powiedział, kim jest i co go tu sprowadza, czy mu się tu podoba, czy nie, jaki ma osobisty stosunek do majowego słońca, do kapeluszy kobiet i dewizek ich mężów. Nie zająknął się, nie westchnął, nie zrobił żadnej miny. Mówił jasno, choć monotonnie; jedyny gest, na jaki się zdobył, to poprawianie muszki, jakby chciał się upewnić, że jest na miejscu. Pewnie pragnął wydać się im człowiekiem ogólnym, uniwersalnym europejskim pisarzem, stoicko mądrym, stoicko neutralnym. Musiał uważać za cnotę ukrycie się w nieokreśloności. Arystokratyczna elegancja, nic ponad, nic pod. Rozpoznawała to, a jakże. To było podniecające, ale tylko wtedy, kiedy się miało pewność, że za chwilę maska opadnie. Podniecający był kontrast. To właśnie w nim kochała. Doszedł do mistrzostwa.

Mówił spokojnie i rzeczowo, z pauzami, w czasie których podnosił ten niebieski wzrok na sufit. Pauzy były przecinkami, spacjami, myślnikami. Jakże się rozwinął. Mówił o muzyce, nie o literaturze. Niektórzy na sali mogliby się poczuć rozczarowani, bo czyż pisarz nie powinien mówić o literaturze?

— …podobnie ma się rzecz z przejściem muzyki od monodii do wielogłosowości, do harmonii, co tak chętnie zwykło się uważać za postęp, choć to jest właściwie zdobyczą barbarzyństwa… — Tyle uchwyciła.

Jego twarz pochylona nad nią, zniekształcona siłą ciążenia. Uśmiech chłopca — na wpół niewinny, na wpół okrutny. Grymas cierpienia, nie przyjemności. Kropelki potu. Oberwany guzik.

Kiedy skończył, wszyscy wstali i klaskali, jakby był operową diwą. Potem kilka osób podeszło do stołu. Wyciągnął z kieszeni pióro, które błysnęło odbitym od reflektora światłem. Pochylił się nad książkami.

Wyszła. Szła szybkim krokiem w stronę hotelu. Poczuła się podwójnie, potrójnie, wielokrotnie samotna, na granicy rozpaczy. Nic nie jest się w stanie zmienić, nic. Dlaczego nie dziękować Bogu za to, co nam dał? Dlaczego tak trudno jest to docenić? Dlaczego zawsze chce się czegoś, czego się nie ma. Skąd ta skaza w ludzkim umyśle?

W recepcji nie było nikogo. Pachniało świeżo upieczonym ciastem. Czekała przez chwilę przy kontuarze na recepcjonistę, ale nie nadchodził, może też był w teatrze, więc wyciągnęła rękę po swój klucz, a zaraz potem chwyciła ten drugi, wiszący pod rzymską cyfrą I. Co za nieuwaga! Jakże mogli zostawić tu klucz. Rzuciła się do schodów jak złodziej.

Delikatnie otworzyła drzwi apartamentu. Nie zapalała światła — pokój zalewała ciepła poświata zachodzącego słońca. Był tu wielki balkon, rozsunięte suto marszczone zasłony i duże dwuosobowe łóżko. Nie zdążył się nawet rozpakować. Jego walizka leżała na łóżku, nie zamknięta. Obok trzy egzemplarze ostatniej książki, nowiutkie, chyba nie rozcięte. Na krześle wilgotny puszysty ręcznik, pewnie specjalnie kupiony przez hotel na jego przyjazd. Dotknęła go ostrożnie. Obok — łazienka, duża, z potężną wanną stojącą pod oknem, z ogromem mosiężnych pruskich kurków, z umywalką na jednej nodze. Na umywalce — to samo drewniane pudełko na mydło do golenia. To niemożliwe, pomyślała. Wzięła je w dłoń i powąchała. Znajomy zapach, choć spodziewała się, że zrobi to na niej większe wrażenie. Och, wielokrotnie szukała go po różnych drogeriach z coraz większym zwątpieniem, że w ogóle istnieje. Wilgotny pędzel — musiał się golić przed wyjściem. Włosiana szczoteczka do zębów — sucha. Na kaflowej podłodze leżały rzucone ciemne skarpetki. Usiadła na brzegu wanny i pomyślała wtedy dziwną rzecz: że chciałaby być nim samym, żeby móc go kochać właściwie. Być w nim. Pieścić jego ciało jego własnymi rękami, pielęgnować je więc dużo lepiej, niż on sam byłby w stanie. Gdyby mogło nas być tam dwoje, myślała. On by pisał, jeżeli tak mu na tym zależy, a ja bym dbała o niego samego. Nie byłoby grzechu, rozdarcia, konieczności. To byłaby tylko niewinna miłość do siebie, czułość w kaplicach łazienek. Dotyk własnej skóry nie jest przecież pieszczotą, nie chodziłoby o miłość, ale o odkrywanie mydeł najlepszych dla jego skóry. “Umiałabym na pamięć każdy kawałek jego ciała, myślała, znałabym wnętrze jego ust jak jego własny język, kształt każdego zęba; jego zapach nigdy nie wydałby mi się obcy, byłby mój. Kołysałabym go”.

Usłyszała na dole jakiś hałas, więc szybko wyszła z numeru i weszła po schodach na swoje piętro.

Płaciła właśnie za pokój, stała tyłem do sali restauracyjnej, gdy wracali z odczytu. Słyszała jego głos, jak coś mówił.

— To jest właśnie ten T. — szepnął recepcjonista z dumą. — Moja żona przeczytała wszystkie jego książki.

Chciała się odwrócić, ale nie mogła. Zastygła z ręką odliczającą banknoty.

Gdy wsiadała do dorożki, poczuła się nagle zupełnie wyczerpana. Ważyła chyba z tonę, nawet koń musiał to wyczuć — nie chciał ruszyć.

— Dokąd łaskawej pani? — zapytał woźnica, gdy jej milczenie trwało zbyt długo.

— Na dworzec.

 W takim mieście jak Allenstein wszystko musi zaczynać się i kończyć na dworcu.

© The Short Story Project 2025

Made with ☕ and 🚬 by Oddity

Search:

Short Stories
Straight to Your Inbox

Oops, this is a personal area feature.
The personal area is only available to subscribed users. Sign up now for free to enjoy all the personal area features.